Przyszła jakaś spięta. Burknęła pod nosem „Dzień dobry” i usiadła ciężko na kanapie. Patrzyłam na nią czekając aż się odezwie.
– Przetrwałam następny dzień. – powiedziała w końcu – Nie ucieszyłam się z niczego. Ani przez chwilę nie poczułam ulgi… – zawiesiła głos i zapatrzyła się w niebo za oknem.
Znamy się już koło roku. Jest piękną kobietą po sześćdziesiątce. Zawsze świetnie ubrana, zadbana. Dystyngowana, niespełniona, fascynująca. Cierpiąca.
– Ten dzień był bardzo spokojny. – mówiła cicho i powoli, jakby oglądała każde słowo przed wypowiedzeniem. – Piękny, ciepły, bezpieczny. W tym dniu życie dało mi wszystko, o czym mogłam pomyśleć…
Znowu przerwa. Spojrzała na mnie ale miałam wrażenie, że jestem dla niej transparentna. Płynęłam za nią, dryfowałam po peryferiach tego co słyszalne i widzialne.
– A ja poruszałam się tylko w ściśniętym kręgu lęku. – wpłynęła w słowa jakby mimochodem – Lęku bez przyczyny. Jak ten lęk podchodził za blisko i mnie dusił, to mówiłam mu – odejdź, nie chcę cię, idź sobie. I na chwilę odpuszczał. Do następnego razu. I tak w nieskończoność. Taki taniec z lękiem. Od siebie, do siebie. Od siebie, do siebie – zatrzymała się na wdechu, jej twarz się skurczyła; przez chwilę wydała mi się dużo starsza niż jest. – A wokół nas spokojny, piękny, pachnący, bezpieczny dzień. – I wciąż nie mogę poczuć ulgi… Bo może ktoś mnie przeklął? – spojrzała na mnie trzeźwo, jakby to pytanie obudziło ją z letargu. – Może ktoś mnie przeklął żebym nie mogła poczuć smaku życia?
Skuliła ramiona i zaczęła cicho płakać.
Jej płacz był przejmujący, głęboki. Miałam wrażenie, że płynie spod spodu serca, z rejonów dawno zapomnianych.
Czułam jak rozluźnia mi się ciało. Zrobiło mi się ciepło i miękko. Podałam jej chusteczkę.
– Kogo mam poprosić o pomoc? Proszę…. Tak bardzo proszę… Tak bardzo chciałabym poczuć jak smakuje życie.. Jeszcze chcę to czuć… Jeszcze… Wokół jest życie a ja cierpię..
Jej głos był ledwo słyszalny. Tak samo jak jej płacz.
– Nie wiem co jeszcze mogłabym zrobić. Co ja mam zrobić? Pomóż mi Boże…
Objęła się ramionami i lekko się kołysała. Miałam wrażenie, że modli się bez słów. Oddaje to, na co nie ma pomysłu, czemuś, co jest od niej większe.
Cieszyłam się, że mogę jej w tym towarzyszyć. W tym oddawaniu, odpuszczaniu, zagłębianiu się. Cieszyłam się jej zaufaniem i jej mądrością.
W sumie niewiele czasu jej zajęło dojście do miejsca, w którym poczuła co może przynieść jej ulgę. Może pomógł jej wiek? Kiedy się ma sześćdziesiąt lat nie ma się już ochoty na uniki i fałszowanie rzeczywistości. Jest coraz mniej do stracenia a coraz więcej do zyskania.
I tak, wtedy, w gabinecie, wieczorem po pięknym, ciepłym dniu wpłynęłam za nią w obszar obecności i odpuszczenia sobie koncepcji o zmienianiu się na lepsze.
Wylądowałyśmy w spokojnym niczym.
No Comments