Opowieści prowadzącej – część pierwsza

Dla mnie warsztat terapeutyczny zaczyna się kilka dni przed terminem. Albo nawet kilka miesięcy. Najpierw rzucam w świat propozycję – na przykład – zapraszam na warsztat o budowaniu relacji partnerskich – Do Pary. Zapraszam gdzieś koło marca. Warsztat ma się odbyć latem – w lipcu.

Kiedy informacja o warsztacie wychodzi na zewnątrz ludzie pytają, zastanawiają się, potem cichną i myślą. Niektórzy zapisują się od razu, niektórzy przeciągają decyzję do ostatniej możliwej chwili. Czasem ci, którzy zapisują się od razu, rezygnują tuż przed warsztatem. Dzieje się. Dynamicznie, plastycznie i emocjonalnie.

Kiedy rzucam propozycję warsztatu, czekam spokojnie na odzew. Jeśli odzewu nie ma to dla mnie sygnał, że coś przekombinowałam. Że nie jestem gotowa i miałam może jakieś ukryte intencje, które przyblokowały temat.

A jeśli pomysł jest spójny z potrzebami klientów i moimi – grupa się zbiera.

Wtedy warsztat nabiera kształtów i zaczyna się powoli materializować. Kilka dni przed terminem przychodzą mi do głowy poszczególni uczestnicy. Przechadzają się między codziennymi czynnościami, znikają, potem wracają. Ich obecność jest lekka ale wyraźna.

Dzień, dwa przed warsztatem skupiam się już tylko na nim. Szykuję pomoce, układam muzykę do zajęć ruchowych, czasem kupuję jakiś nowy ciuch, żeby sobie sprawić przyjemność. Figura warsztatu zaczyna powoli przysłaniać codzienność.

Potem warsztat startuje i zanurzam się w jego przestrzeń, odsuwając wszystko inne. Zostaje tylko to, co właśnie robię. Lubię ten stan – jest w tym pewnego rodzaju odpoczynek od codzienności i rutyny. Życie koncentruje się na sali zajęciowej i historiach osób, które tam siedzą.

Pierwsze dwa dni wymagają ode mnie zazwyczaj sporej pracy. Grupa przedziera się przez lęk przed kontaktem i przed procesami wewnętrznymi. Przestrzeń robi się ciasna od wewnętrznych, niedomkniętych figur – zranień, bólu, tęsknoty, lęku. Często mnie wtedy zadziwia odwaga uczestników warsztatów, ich determinacja i inteligencja emocjonalna.

Z każdym procesem robi się coraz spokojniej – podomykane figury znikają, ustępując miejsca radości z dobrze wykonanej pracy.

A kiedy już się to dzieje, między ludźmi tworzy się unikatowa więź. Jak wśród towarzyszy broni, z którymi przeszło się na bezpieczny grunt.

Powoli otwierają się serca, pojawia się ulga i radość. Zmieniają się twarze, prostują plecy, rozluźniają gesty.

Dobrze poprowadzony warsztat daje niezwykłą satysfakcję. Daje poczucie sensu, uspokaja, nasyca życie życiem.

Po zakończeniu, kiedy wracam do domu, wchodzę w błogi stan płodnej próżni, w której nic nie muszę robić, bo wszystko wydaje się już zrobione. Uwielbiam ten stan. Dryfuję w nim do czasu, kiedy z tła mojego życia zaczynają się wyłaniać nowe figury.

Wtedy planuję kolejne warsztaty.

No Comments

    Leave a Reply