Lubiłam tam chodzić – wzdłuż rzeki Kamiennej, płynącej zakolami po dzikich łąkach. Chodziłam boso, najchętniej sama. Przyjeżdżałam tu latem, zawsze było gorąco, a w zakolu rzeki jeszcze do tego piaszczyście. Nazwałam to miejsce sawanną – w piasku rosły ostre, krótkie kępy trawy. Sucha ziemia parzyła stopy. Trzeba było przejść przez wysoką trawę, zza której wyłaniała się woda i żółty kawałek małej plaży. Po drugiej stronie rzeki brzeg był wysoki. W jego zagłębieniach jaskółki porobiły gniazda, było ich mnóstwo.
To była moja plaża, miejscowi tam nie chodzili. Pływałam w rzece, potem leżałam w piasku dotąd aż wysechł i się odkleił od skóry. Miałam wtedy lato tylko dla siebie.
Któregoś dnia na drugim, stromym brzegu przysiadł wiejski chłopak i przypatrywał mi się w milczeniu. Leżałam, odpoczywając po kąpieli, miałam zamknięte oczy przysłonięte okularami przeciwsłonecznymi.
– Fajnie się ogląda świat przez różowe okulary? – usłyszałam jego głos i dopiero wtedy go zobaczyłam.
– Fajnie – odpowiedziałam z uśmiechem.
Jak poszedł, zdjęłam okulary i je obejrzałam. Faktycznie były lekko różowe.
Wcześniej tego nie zauważyłam. Pomyślałam sobie, że w tym miejscu noszenie różowych okularów jest naturalne.
Na „sawannie” rosły dwa przepiękne, lekko karłowate drzewa. Jedno z nich to była sosna – niska, rozłożysta, z długimi igłami. Wyglądała jakby ją ktoś żywcem przeniósł z głębokiego południa Europy. Obok sosny rósł dąb – tak samo rozłożysty i niski. Wyglądał trochę jak naturalne bonsai. Tworzyły piękną parę – sosna i dąb, które się dostroiły – do siebie, do upału i do piasku.
Czasem robiłam im zdjęcia ale wolałam na nie patrzeć i z nimi gadać. Nie mogłam uwierzyć, że mam w swoim zasięgu takie bajkowe miejsce. Że chodzę tam i nikogo nie spotykam. Między mną a tym malutkim skrawkiem Ziemi stworzyła się więź intymna i kojąca. Oddychałam z ulgą za każdym razem, kiedy na nim lądowałam.
Życie się tak potoczyło, że nie było mnie tam trzy lata. W tym czasie łąki wzdłuż rzeki spłonęły w pożarze. Ktoś wypalał trawę, była susza. Spaliło się kilka hektarów łąk i lasu.
Sosna i dąb też.
Kiedy poszłam na sawannę po pożarze minął rok. Wszystko było inaczej – dziko, nieprzyjaźnie, ciemno. Przyroda dźwigała się do życia, ale nie była już przychylna ludziom. Ścieżki pozarastały tarniną, trawy były bardzo wysokie i splątane.
A kiedy się przez nie przedarłam, usiadłam pod poczerniałymi kikutami sosny i dębu. Na chwilę. Jak przy grobach kogoś, kto był kiedyś ważny i kto odszedł.
Teraz mam inne „moje” miejsce. Pełne drzew i trawy. Ale tamten piasek, rzeka i drzewa wciąż we mnie są. Jak tylko o nich pomyślę, czuję gorący piasek pod stopami, widzę upalne powietrze drgające nad ziemią i dwa drzewa – dostrojone do siebie jak para dobrych przyjaciół.
2 komentarze
Edyta
10 października 2019 at 11:35❤️
Gosia
10 października 2019 at 19:33Chyba znam to miejsce….i tez zrobilo mi sie smutno…